Geoblog.pl    Malutek    Podróże    2014 Wietnam    Saigon dzień 3
Zwiń mapę
2014
04
paź

Saigon dzień 3

 
Wietnam
Wietnam, Ho Chi Minh City
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11637 km
 
Pamiętacie taką piosenkę z dzieciństwa? To leciało tak:
Wietnam, Wietnam pali się,
Kukurydza praży się,
Wietnamczyki, skurczybki
W chowanego bawią się"

Otóż kolejny dzień w HCMC był pod znakiem tej piosenki.
Rozpoczęliśmy od spaceru do Muzeum Wojny (czy jak to nazwano formalnie Muzeum Pamiątek Wojennych), czyli od pierwszych dwóch wersów tego utworu.
Ponieważ to była sobota, więc było trochę tłoku. Bilet tylko 10 tysięcy dongów, więc baaaardzo tanio. Mnóstwo szkolnych wycieczek.
Dziedziniec muzeum zapełniony zdobycznym sprzętem - samoloty, bomby, czołgi i cała reszta ciężkiego sprzętu wojskowego. Wszystko amerykanckie. Można wejść również do stylizowanego kawałka więzienia, znów z nieodłączną francuską gilotyną. Budynek muzeum bardzo nowoczesny. Obejmuje kilka wystaw. Na parterze głównie materiały propagandowe antywojenne z różnych krajów świata oraz zdjęcia z manifestacji. Tutaj już nie znaleźliśmy polskich akcentów. Na piętrze wystawy obrazujące okrucieństwo amerykańskiej armii. Rozpoczyna się od wystawy pokazującej skutki ataku przy pomocy broni chemicznej (Agent Orange). Są zdjęcia zarówno terenów, jak i ludzi przed i po atakach, upośledzonych dzieci ludzi, którzy przeżyli i opisy ich historii. Kolejna sala to wystawa szeroko pojętej broni (broń ręczna, granty, miny, bomby i to wszystko co służyło do zabijania). Dalej jedziemy z historiami fotoreporterów oraz ich produktami, czyli wybranymi zdjęciami. Dla mnie clou tej wystawy to było zdjęcie "An American soldier with the skull of a Vietnamese patriot". Wprawdzie pewnie nikt nie wie czyja to czaszka, ale ONI wiedzą - wietnamskiego patrioty. Co oczywiście nadal nie zmienia faktu, że Amerykanie zabijali Wietnamczyków i mają oni pełne prawo czuć się pokrzywdzeni. Po przeczytaniu opinii turystów o muzeum, w szczególności zastrzeżeń co do uczciwości wystaw, praniu mózgów, indoktrynacji itp. stwierdziłem, że przecież to tylko "wyższe cywilizacje" oczekują samobiczowania. Najlepiej gdyby się samobiczowali nasi przeciwnicy. Nikt normalny nie będzie w muzeum opowiadał o okrucieństwie własnej armii, nawet jeśli była okrutna. I Wietnamczycy doskonale się wpisują w tą filozofię. Zostali pokrzywdzeni i to pokazują. Myślę, że z takim podejściem należy oglądać te ich miejsca pamięci.
Ale kończąc filozofię. Wracamy do hotelu na piechotkę. Krótki odpoczynek i idziemy wykupić wycieczkę na popołudnie do drugiej części piosenki czyli tej o bawiących się w chowanego Wietnamczykach - Cu Chi Tunnels.
Niestety TST nie sprzedaje wycieczek popołudniowych, więc zmierzamy do biura, którego ulotkę dostaliśmy w hotelu Juan Travel. Hotelowy recepcjonista chciał od nas za nią ca 10 dolarów, okazuje się, że możemy w biurze zapłacić niecałe 5. Plus koszt biletów na wejście do skansenu (chyba 90 K dongów). Mamy jeszcze dwie godziny do odjazdu, więc idziemy na kawę przy uliczce, przy której jest biuro. Po kawie idziemy się przejść i wpadają na nas dwie starsze pary pytające się o miejsce gdzie można coś zjeść. Polecamy naszą przedwczorajszą restaurację. Facet pyta się skąd jesteśmy, a gdy dowiaduje się, że z Polski, na twarzy pojawia mu się uśmiech. Woła panią, która czekała obok. Okazuje się, że oni są z Australii ale pani jest z pochodzenia Polką. Jej mama urodziła się w Nowym Sączu. Dla wnuków pani jest cały czas grandma Krysia. Podchodzi również jej mąż, który namawia Ankę, aby rozmawiała z panią po polsku :-) Gadamy z dziesięć minut. Niestety my musimy już zmierzać do biura, a oni się stają głodni.
W biurze siedzi już kilka osób. Podjeżdża busik (ca 20 osób). Jedziemy jeszcze pod parę hoteli zbierać ludzi i... spotykamy Anglika z dziewczyną, którzy jechali tym samym autobusem co my z Hue do Nha Trang. Koleś był wtedy narąbany maksymalnie, tak że kilka razy wywracał się na podłogę w przejściu zanim dotarł do swojego legowiska, ale poznaje nas i macha ręką.
Do Cu Chi jest ca 70 km. Przewodnik po drodze opowiada o Cu Chi, wojnie i wielkiej krzywdzie Wietnamczyków. Wyraźnie jest zirytowany tym, że Wietnamczycy nie dostali od Stanów rekompensaty za straty wojenne i działanie Orange Agent.
Na początek wjeżdżamy do pokazowej wytwórni pamiątek, gdzie pracują ludzie dotknięci chorobami po działaniu tego specyfiku. Wytwórnia to wielka hala bez klimy, gdzie ludzie siedzą przy stolikach i tworzą, każdy swoją robotę, ten coś przykleja, tamten piłuje itd. Finalnie wychodzi z tego "hand made" i kosztuje kosmiczne pieniądze. Kosztuje już w hali obok, gdzie nie pozwalają robić zdjęć. Niby wszystko to samo co w innych sklepach z pamiątkami tylko ceny o jedno zero większe. Może Amerykanie się poczują, my raczej się nie poczuwamy, więc zmykamy ze sklepu i czekamy na busik.
Dojeżdżamy do skansenu. Przewodnik kupuje i rozdaje nam wejściówki. Nie ma co opisywać kolejności. Na terenie można zobaczyć wszystko co ciekawe i co pozwoli na wyobrażenie sobie jak to wszystko w dżungli działało: wejścia do tuneli wielkości kartki A4, okopy, leje po bombach, rozwalony amerykański czołg, lepianki, wyposażenie żołnierzy Vietkongu, są nawet figurki poubierane w mundury. Oglądamy cały zestaw pułapek zastawianych przez Wietnamczyków, przewodnik przy każdej obrazowo opisuje jak działała, które kolce gdzie i w którym momencie wbijały się w ciało. Szczerze mówiąc większość z tych pułapek nie różni się od sideł, które wcześniej pewnie wieśniacy zastawiali na dzikie zwierzęta w dżungli. Niewątpliwą atrakcją dla wielu osób jest możliwość postrzelania sobie z broni palnej na strzelnicy. Trzeba kupić min. 10 strzałów, jeden strzał kosztuje od dolara w górę. Kałasznikow to koszt 2 dolary za strzał. Jestem jednak zawiedziony, bo strzela się do tarczy z postaciami dzikich zwierząt, ja bym preferował przynajmniej Rambo :-)
Kolejna atrakcja to ponadstumetrowy fragment tunelu, którym można sobie przejść. W przeciwieństwie do tuneli z czasów wojny, ten ma wyjścia co 20 metrów i jak się okazuje słusznie. Mi wystarczyło 60 metrów. Trzeba iść na czworakach, ocierając się w niektórych miejscach o ścianki, no i czasami nie starcza światła . Wychodzę i wracamy z Anką, która nie zdecydowała się na przejście, żeby zrobić zdjęcia. Młodzi Szwedzi, którzy traktują tą wycieczkę prawie jak wyjście do wesołego miasteczka (wieszali się np. na lufie czołgu) przechodzą cały tunel i zadowoleni otrzepują się z rudej ziemi. Jeszcze tylko przewodnik opowiada nam o mykach pozwalających na zmylenie lotników amerykańskich, co do umiejscowienia podziemnych lokali, dym z kuchni nie był wyprowadzany bezpośrednio nad pomieszczeniem tylko kilkaset metrów dalej przy użyciu wydrążonego w ziemi swoistego komina. Na koniec oglądamy film propagandowy z lat 60 pokazujący piękne życie mieszkańców Cu Chi, zniszczenia spowodowane przez Amerykanów oraz bohaterską walkę Wietnamczyków, w szczególności pięknych pań w mundurach. Ot taki typowy dla tego okresu wytwór.
Zaczyna padać, więc po 10 minutach filmu zabieramy się do busika i zmykamy do miasta. Sobota wieczór to niemiłosierne korki, dobrze, że w Saigonie przy większych ulicach są oddzielne pasy dla motobajków, bo pewnie i nasza podróż by trwała dwa razy dłużej. Jeszcze krótki spacerek i idziemy spać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Malutek
Jerzy Sz
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 161 wpisów161 39 komentarzy39 708 zdjęć708 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
17.09.2014 - 06.10.2014
 
 
04.10.2013 - 14.10.2013
 
 
14.09.2013 - 15.09.2013