Dojeżdżamy do Nha Trang z półgodzinnym opóźnieniem. Przez okna autobusu oglądamy miasto. Jest całkiem spore, z szerokimi plażami w mieście, sporym ruchem i centrum z wieżowcami. Ponieważ mieliśmy godzinę na przesiadkę, powinienem się denerwować, ale chyba już przywykłem do sposobu załatwiania podróży przez Wietnamczyków i jestem przekonany, że jakoś to będzie. No i jakoś to jest. Podjeżdżamy pod biuro, gdzie Ankę wysyłają z biletami do biura obok. Po 5 minutach wraca, mówiąc, że zabrali jej tamte bilety a dali nowe. Rzeczywiście, nowa okładka i nowe bilety na trasę Nha Trang-Da Lat i Da Lat-HCMC. Okazuje się, że do Da Latu jedzie tylko pięć osób i nie będzie autokaru tylko busik. Jedziemy my, jakaś para, która się nie integruje i samodzielnie Holenderka ca 20+. Oczywiście, żeby nie było tak fajnie, kierowca po drodze bierze stopa. Zatrzymuje się dwa razy i zabiera młodych chłopaków, którzy chyba jadą do pracy. Jeden z nich siada obok Holenderki i jest straszliwie ruchliwy. Głośno puszcza muzykę, siada w kucki na siedzeniu, wygląda jakby miał ADHD. Po ok 2 godzinach zatrzymujemy się przy przydrożnym zajeździe. W przeciągu 30 minut zatrzymują się tam jeszcze dwa busiki pełne ludzi radzieckich, którzy robią sobie zdjęcia przy wszystkich figurkach i mostkach w ogrodzie przed zajazdem. Jedziemy dalej. I wtedy okazuje się, o co chodzi z tym ADHD. Kolo ma chorobę lokomocyjną a droga jest przez góry trochę kręta. Chyba trudno mu się było przyznać przed kolegami i dopiero jak zaczęło go mulić to dał znać. Przesadzili go na przednie siedzenie, otworzyli okno i jakoś dojechaliśmy. Chłopaki wysiedli na pierwszym skrzyżowaniu przy wjeździe do miasta. Okazało się, że Holenderka też coraz gorzej się czuła i wreszcie puściła pawia przez okno na ulicę...
Dojeżdżamy do jakiegoś hotelu w centrum, gdzie wita nas kobieta, która od razu namawia na nocleg w jej hotelu. Nas to nie dotyczy, mamy jeden z najbardziej znanych hoteli w mieście i z tą ofertą nie próbują konkurować. Za to Holenderkę, moim zdaniem, naciągnęli, gdy rzuciła nazwę hostelu, w którym miała mieszkać zaczęli jej opowiadać o tym, że to ta sama sieć (sic!) i że może przenocować tutaj. Akurat... Tak samo zaczęli bajerzyć jak się spytałem gdzie mamy potwierdzać dalszy przejazd - oczywiście u nic, tyle że u nich nie widać było nazwy tego biura.
Odpalam GPSa i idziemy do hotelu.