Lecimy do Hue. Podróż zaczyna się od spotkania naszych współpasażerów z pociągu do Lao Cai, małżeństwo z Bahrajnu też leci do dawnej stolicy Wietnamu.
Lot bez problemów, trochę zimno, ale stewy rozdają kocyki.
Lotnisko w Hue maleńkie. Tak jak można było przeczytać w necie, w hali można kupić bilet na busik do miasta. Hotel proponował nam przejazd za 20 dolarów, busik kosztuje 50 tysięcy (2,5 dolara) od osoby. Kierowcy podajemy nazwę hotelu, pakujemy bagaże, kierowca sobie układa kolejne zgodnie z tym jak będzie ludzi wysadzał. Wyjeżdżamy z lotniska i... nagle zawracamy. Kierowca odebrał komórkę, zabieramy jeszcze jedną osobę.
Do miasta jest 15 km, kierowca zachowuje się jakby brał udział w wyścigu, wyprzedzanie pasem z przeciwka na trzeciego nie stanowi dla niego problemu.
Po krótkim krążeniu po mieście i wysadzaniu kolejnych pasażerów dojeżdżamy do naszego "przystanku". W pierwszej chwili nie widzimy hotelu, ale usłużni mieszkańcy podpowiadają, że trzeba wejść w boczną uliczkę. Hotel (Holiday Diamond) jest ol 50 metrów od ulicy. W lobby sadzają nas przy stoliku, podają zimny sok i talerz z owocami. Dopiero wtedy pytają się o rezerwację.
Pokój przestronny, czysty. Odpalam pokojowego notka i komunikaty wirusów, jeden za drugim. Śmietnik na nim niesamowity. Większość systemów AV online nie chce się uruchomić. Coś wreszcie udało się puścić. Po całym dniu skanowania odnalazł 170 wirusów(sic!), w związku z tym na nim tylko wyszukuję potrzebne informacje, resztę załatwiam z BB.
Po męczącym dniu idziemy spać.