Geoblog.pl    Malutek    Podróże    2014 Wietnam    Wycieczka w góry
Zwiń mapę
2014
22
wrz

Wycieczka w góry

 
Wietnam
Wietnam, Lào Cai
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9984 km
 
a raczej w doliny. Ale od początku.
Jedziemy pociągiem King Express z Hanoi do Lao Cai. Pociąg jedzie niemiłosiernie wolno i jednocześnie stuka, puka i buja. Spać jest trudno, żeby nie powiedzieć, niemożliwe. Coś tam udaje się przymknąć oko, ale to są chwile.
Do Lao Cai mamy przyjechać ok 7 rano, już o 5 głośniki w korytarzu zaczynają nadawać na pełen regulator - wpierw muzyka, później teksty, po wietnamsku a na końcu po angielsku. Jakiś bełkot na temat Lao Cai i okolicy. Trudno zrozumieć, po pierwsze dlatego, że Wietnamczycy zjadają końcówki, po drugie dlatego, że dźwięk jest ogłuszający. Po ok 30 minutach audycja zakończona.
Wjeżdżamy na dworzec w Lao Cai. Przed dworcem kłębi się tłum z karteczkami oczekujących na turystów przewoźników i przewodników. Szukamy naszego, tak jak nam powiedziano w hotelu i... zonk. Nie ma. Wracamy jeszcze na peron, czy tam ktoś nas nie szuka. Dupa. Też nie ma. Anka zaczyna panikować. No nic, pierwsza myśl - trzeba kupić kartę SIM i zadzwonić do hotelu. Idziemy w stronę centrum miasteczka, wlecze się za nami grupka kierowców, którzy chcą nas zawieźć do SaPa ale my chcemy SWOJEGO przewoźnika. Żeby się odczepili wchodzimy do pierwszej napotkanej kawiarni i pytam, czy koleś może zadzwonić do naszego hotelu w Hanoi i powiedzieć, że nikt na nas nie czeka. Koleś próbuje ze stacjonarnego i komórki ale cały czas jest sygnał niedostępności. Zamawiam kawę, a ponieważ na voucherze na bilety była podana nazwa hotelu gdzie mamy odebrać powrotne stwierdzam, że tam mogą wiedzieć więcej. Hotel jest 50 metrów dalej. Zostawiam bagaż i Ankę na kawie i idę do hotelu. Tam pani nie ma problemu z dodzwonieniem się. Opieprzam recepcjonistkę, ta twierdzi, że się dowie i oddzwoni. Czekam 10 minut i nic. Chcę iść do kawiarni, więc proszę recepcjonistkę, żeby przyjęła wiadomość jak ktoś oddzwoni, ona dzwoni raz jeszcze i... okazuje się, że nasz opiekun pomylił pociągi i już czeka na nas.
Wracam do kawiarni a tam już jest opiekunka, która smsem dostał na nas namiary i jakimś psim swędem znalazła Ankę w kawiarni. Trochę nie wierzę, ale po przeczytaniu smsa i rozmowie przez telefon dajemy się zabrać do busika. Nadjeżdża następny pociąg, do busika dobijają ludzie i jedziemy.
Z Lao Cai do Sa Pa jedzie się ok godziny, ale nasz kierowca nadrabia stracony czas - wyprzedza na zakrętach i tnie jak głupi.
Wjazd do Sa Pa przypomina wjazd do szwajcarskiego kurortu - jezioro i domy i pensjonaty wokół. Gdzieś zostawiamy pierwszą grupę, podjeżdżamy pod jakiś obskurny hotel, gdzie kierowca twierdzi, że my wysiadamy. Syf niemiłosierny. Mówimy, że chcemy wziąć prysznic. Dostajemy ręczniki i kolo prowadzi nas do "pokoju służbowego". Wyraźnie hotel przed remontem, ściany brudne, z zaciekami, podłoga odstaje, prysznic lejący wodę w każdym kierunku. Po kąpieli schodzimy na śniadanie. Skromne, ale głodni też nie jesteśmy. Niby szwedzki stół, jest żółty ser, jakaś wędlina, owoce, jajecznica, kawa, herbata, woda. Ale to wszystko takie byle jakie. Zaczynamy się gotować bo hotel miał być 3*. Wchodzimy na górę - przedstawia się nam nasz przewodnik - Mi. Dostajemy plan okolicy i... dowiadujemy się, że nasz pokój w innym hotelu będzie od 13, więc teraz pójdziemy do restauracji, gdzie później zjemy obiad, tam możemy zostawić rzeczy i hulamy na wycieczkę.
Restauracja sympatyczna. Zostawiamy bagaże, bierzemy tylko wodę, czekamy na ulicy chwilę na współtowarzyszy wycieczki (Lankijczyk z córką, studiującą w Szwajcarii) i idziemy. Dzisiaj tylko 4-5 km. Schodzimy w dół do wioski Czarnych Hmongów - Cat Cat. Za wejście się płaci. Przewodnik kupuje wejściówki i możemy iść. Początek to sklepy z pamiątkami. Czarne Hmongi trudnią się między innymi rękodziełem. Oprócz standardowych pamiątek można kupić makatki, czapeczki i inne tkane i wyszywane gadżety typowe dla nich. Po drodze przewodnik opowiada, my słuchamy i pytamy. Czarne świnie pasące się przy drodze, ubijaki do ryżu napędzane siłą strumienia wody, suszenie ryżu, produkcja kardamonu. To wszystko można zobaczyć. Wchodzimy do domu - niewiele mebli, dużo rzeczy do produkcji żywności i telewizor lampowy podłączony do dekodera satelitarnego.
Pytam przewodnika o jedzenie psów. Jest Wietnamczykiem, który przyjechał tu do pracy. Twierdzi, że psy jada ok 10% mieszkańców Wietnamu, mięso jest smaczniejsze od wołowiny i drogie, więc nie jada się go codziennie i na 100% nie na ulicy. Nie są to również psy byle jakie, tylko hodowane specjalnie na mięso. Kotów nie jedzą...
Schodzimy na sam dół doliny żeby zobaczyć piękny wodospad a przy nim, w budyneczku pokaz tańców plemiennych. To co mnie jednak zachwyca to motyle wielkości dłoni dorosłego mężczyzny, których tu jest sporo.
Teraz pod górkę do miasteczka. Nasi współtowarzysze w połowie drogi wymiękają i pakują się na 'bike taxi' czyli dosiadają się na motorki czekających na zmęczonych turystów Wietnamczyków.
Wracamy do miasteczka, jemy obiad w restauracji - zestaw obiadowy to kilka potraw, ryż i zamawiamy napoje (ekstra płatne). Całkiem to fajne. Zabieramy bagaże i idziemy do hotelu i... wow. Hotel na stoku, z widokiem na góry. Pełen wypas.
Rozpakowujemy się, szybki prysznic i idziemy do miasta. Mi, przed odejściem informuje, że będzie po nas o 19 na kolację. Wprawdzie w ofercie nie było kolacji, ale ok, skoro tak mówi.
Miasteczko przypomina kurorty w Austrii czy Szwajcarii. Na ulicach czysto, Czarnych pań już prawie nie ma, widzimy jak jeszcze kilka jest zabieranych przez facetów na skuterkach.
Na początek zaglądamy do sklepu z butami, oczywiście North Face. Miałem sobie kupić tutaj buty górskie, ceny powalają - za buty należy zapłacić od 15 do 25 dolarów. Szkoda tylko, że wszystkie modele są skrojone jednakowo i nie współpracują z moją stopą :-( Kolejny etap to bazar, Ania musi kupić skarpetki, bo zmarzła w pociągu a gdy wracaliśmy z wycieczki to widziała fajne. Skarpetki trekkingowe targujemy z 3,5 dolara na 1,5 i kupujemy. Dalej idziemy przez miasteczko - centralny plac, oczywiście kościół katolicki ale my chcemy zobaczyć jezioro (pięknie wyglądało z autobusu). Rzeczywiście jest bajkowe. Siadamy na chwilę, a później oczywiście spacer wokół. Po drugiej stronie trafiamy na supermarket. Trzeba kupić picie więc zaglądamy. Tutaj działają dwie metody bezpieczeństwa zakupów - podobnie jak w Hanoi trzeba zostawić bagaż, w związku z czym wchodzimy pojedynczo, żeby nie zostawiać plecaczków z dokumentami ale przy wyjściu są pakowacze - po zapłaceniu idzie się do takiego pakowacza z rachunkiem, pakowacz porównując z rachunkiem przekłada rzeczy z koszyka do reklamówek. Pełna profeska.
Wracamy do centrum, zachodzimy do kościółka, tak jak inne katolickie, zadbany ale skromny. Jeszcze włóczymy się po uliczkach i idziemy do hotelu bo czas na kolację. Mi zabiera nas do tej samej restauracji gdzie możemy zamówić wszystko, w cenie wycieczki. Ja biorę sałatkę kurczak z ananasem, Anka sajgonki, które wyraźnie jej podpasowały. Na deser bierzemy lody z owocami. Wypasik :-)
Wracamy do hotelu i idziemy spać - noc po ciężkim dniu (i jeszcze cięższej nocy)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Malutek
Jerzy Sz
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 161 wpisów161 39 komentarzy39 708 zdjęć708 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
17.09.2014 - 06.10.2014
 
 
04.10.2013 - 14.10.2013
 
 
14.09.2013 - 15.09.2013