Geoblog.pl    Malutek    Podróże    2014 Wietnam    W Sa Pa
Zwiń mapę
2014
22
wrz

W Sa Pa

 
Wietnam
Wietnam, Sa Pá
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10001 km
 
Dzień drugi w Sa Pa zaczął się kiepsko. Obudziłem się, wyjrzałem przez okno i... nic nie widzę. Chmury zeszły tak nisko, że widać było tylko mleko. Na szczęście mieliśmy iść w doliny, więc nawet lekka mżawka to nie problem. Jemy śniadanie, pakujemy bagaże, odstawiamy do recepcji i czekamy na wycieczkę. Dzisiaj to ma być 12 km spacer - 8 do wioski Czarnych Hmongów Lao Chai i kolejne 4 do wioski Dzay Lao Van. Tym razem grupa jest większa - 7 osób - my, wczorajsi Lankijczycy, dwóch Francuzów i Meksykanka. Oprócz naszej ósemki (razem z przewodnikiem) idzie z nami grupka pań Hmongów. Śmigają w klapkach, z parasolkami ale wcale nie idzie im to gorzej niż naszym towarzyszom w butach trekkingowych. My w Crocsach :-) Wpierw idziemy szosą, później schodzimy na ścieżki pomiędzy pola ryżowe. Ryżu już prawie nie ma, czasami pojedyncze stopnie z ryżem mocno lepiącym (tak twierdzi przewodnik). Udało mi się wdepnąć w jakąś zdradliwą kałużę, ale po 30 minutach skarpetka już jest sucha. Starszy pan (Lankijczyk) zaczyna zwalniać, już jakiś czas temu oddał swój plecak Hmongom i pomagają mu schodzić i wchodzić na górki. Dał im potem za to 15 dolarów a panie się awanturowały, że mało. Skandal, co? Po 3 godzinach spaceru docieramy do wioski Lao Chai. Tam zatrzymujemy się na obiad. Standardowa zasada - wszyscy przy stole i dania do podziału. Tym razem kurczak, wieprzowina, sajgonki, zielsko i zupa z ziemniakami i mięsem (coś na kształt gulaszowej). Co chwila, niestety, podchodzą Hmongi próbując coś nam sprzedać. Na szczęście nie wyrażaliśmy zainteresowania, grupa przy stoliku obok była ciekawa i wszystkie sprzedawczynie oblepiły ich jak muchy. U nas tylko starszy pan kupuje dwie bransoletki i koniec. Dalej idziemy sami, panie zostały u siebie w wiosce. Po drodze widzimy hodowlę canabis w ogródku i obserwujemy zwyczajne ludzkie życie - suszenie ryżu, roboty na polach. W szkole jest przerwa, dzieci bawią się na boisku, więc wchodzimy obejrzeć klasy, bardzo kolorowo :-)
4 km dalej dochodzimy do wioski Dzay. Tam panie chodzą w kolorowych nakryciach głowy. Bardzo specyficzne plemię, którego nie można spotkać w miasteczku (Sa Pa) bo... nie opuszczają wioski. Mówią innym językiem niż Hmongi (oba plemiona mają swoje języki, nie wietnamskie). Na początku trafiamy do punktu produkcji wina ryżowego, które okazuje się zwykłym bimberkiem, który później rozcieńczają. Próbujemy z przyciętego w kieliszek bambusa. Niestety starszy pan już nie daje rady, więc zostawiamy go po drodze, przewodnik obiecuje, że ktoś po niego przyjedzie. Trafiamy na kawiarnię, w której można kupić wino z opium. Meksykanka kupuje kubeczek. Smakowo nic atrakcyjnego. Ciekawe ile trzeba wypić, żeby stwierdzić, że jednak jest dobre :-). Dzay nie sprzedają rękodzieła tak jak Hmongi, żyją z wynajmowania pokoi dla turystów, którzy chcą pomieszkać w lokalnych warunkach. Lokalne to dużo powiedziane, bo widać, że domki dla turystów są lepsze niż te, w których mieszkają lokalesi. Okazuje się, że Mi nie załatwił transportu, więc musi wrócić i zabrać starszego pana swoim motobajkiem. Opisuje nam drogę i śmigamy sami. Niestety droga się rozdziela i nie bardzo wiemy którędy iść. Wracamy do najbliższego domostwa z ludźmi, gdzie Francuzi próbują się dogadać po angielsku. Niestety nikt nie mówi w tym języku. Stosuję w związku z tym standardową metodę - mówię Sa Pa? i już wiadomo. Pani z uśmiechem podchodzi z nami do rozstaju dróg i pokazuje właściwą ścieżkę. Po 10 minutach dochodzimy do domu, w którym Lanikjczycy zostają na noc, tam czeka już na nas Mi. Odprowadza nas do busika. Wyjaśnia, że voucher mamy oddać kierowcy, który nas zawiezie do Lao Cai i on załatwi bilety kolejowe. Kierowca ma też przywieźć dla nas kanapki (nie było o nich mowy, ale dlaczego nie). Wracamy busikiem do hotelu. Dostajemy klucze do pokoju, gdzie możemy wziąć prysznic i czekamy w hallu na busik. Trochę pada, więc nie wychodzimy już na spacer. Po 17 przyjeżdża busik. Oddaję voucher i śmigamy do Lao Cai.
Do miasteczka dojeżdżamy już po zmroku. Monitoruję nasz voucher - kierowca oddaje go "kuzynowi", który prowadzi wszystkich do restauracji. Nas usadza przy stoliku przy wejściu, resztę, która ma pociąg później prowadzi do wewnętrznej sali. Za chwilę przyprowadza do nas jeszcze zestresowaną Francuzkę, która nie może się od nich dowiedzieć, kiedy i czym ma jechać. Po paru minutach przychodzi kolejny "kuzyn", który dostaje vouchery i prowadzi nas przez plac. Zatrzymujemy się przy kawiarni, z której wczoraj próbowaliśmy dzwonić. Każe Francuzce tam zostać. Ta zdenerwowana zaczyna krzyczeć, że ona chce zobaczyć swój voucher a najlepiej bilet. Ma już łzy w oczach, bo koleś nie ma jej vouchera. Ale przekonał ją, że bilet będzie w kawiarni. My idziemy dalej, przed dworcem na chodniku siedzi "siostra", która nas wczoraj odbierała z pociągu i rozdaje turystom bilety. Dostajemy nasze i idziemy do pociągu. Przy wejściu na dworzec spotykamy naszych współspaczy z pociagu z Hanoi. Tym razem jadą innym wagonem.
My w przedziale mamy starsze małżeństwo z Australii. Standardowo mieszkają koło Brisbane ale teraz, ponieważ oboje są nauczycielami na emeryturze, uczą charytatywnie w szkole w Phnom Penh w Kambodży. Trochę gadamy, pan parę razy chodzi po wagonie prostować pasażerów, którzy palą papierosy i idziemy spać. Jutro o 5 mamy przyjazd do Hanoi.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Malutek
Jerzy Sz
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 161 wpisów161 39 komentarzy39 708 zdjęć708 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
17.09.2014 - 06.10.2014
 
 
04.10.2013 - 14.10.2013
 
 
14.09.2013 - 15.09.2013