Przyjeżdżamy do Blois. Jak zwykle szukamy miejsca nad Loarą i jak zwykle się nie zawiedliśmy. Miejsca są i są za darmo, tyle że kilkaset metrów od głównego mostu, przy samym moście parkomaty, dobrze, że Francuzi piszą na ulicy przy miejscach parkingowych, że jest płatne.
Idziemy na wzgórze zamkowe i pierwszy zawód - zamek wygląda z zewnątrz jak większa kamienica. Wchodzimy do środka - lepiej. Potężny dziedziniec i cztery różne style. Sporo pomieszczeń do zwiedzania, piękne schody na dziedzińcu i piękne schody wewnątrz. Skromna kaplica, wieża obronna bez wyrazu i widok na miasto.
Kolejny etap to miasto. chyba półtorej godziny włóczymy się po uliczkach starego miasta. Urokliwe kamienice i nowoczesne sklepy. Wchodzimy na samą górę do katedry. Świątynia z jedną wieżą, równie skromna jak poprzednie. Dalej park i schodzimy na dół tuż przy miejscu gdzie zaparkowaliśmy autko.
Jedziemy do hotelu 4 km od centrum. Hotel standard - niewielki pokój, kabina łazienkowa, 2 piętro bez windy, czysto i spokojnie.
Wieczorem wybieramy się na piechotę do miasta, spacerek godzinkę w jedną stronę. Po drodze wszystko jak po ewakuacji w Nowym Jorku - pół samochodu co 15 minut i dwie osoby. Jedyne otwarte miejsce to kebabownia z kucharzem siedzącym na stołeczku przed lokalem.
W mieście za to gwarno, ludzie jedzą kolację lub piją winko, piwo albo kawkę. Wokół wzgórza zamkowego i nad rzeką mnóstwo kawiarenek, barów, restauracji. Siadamy w jednej, zamawiamy pifko Leffe (belgijskie), duże, półlitrowe. Wychodzi drogo, ca 6,5 euro za kielich, ale przy tej temperaturze, która nas wymęczyła przez cały dzień to jak miód na serce. Z przyjemnością wypijamy. Później godzinny spacerek do hotelu (autobusy jeżdżą bodaj do 19) i spać.